24 czerwca 2013

Rozdział XVII: Mój ukłon w Champions League

1
Widok stadionu z okna autobusu powalił mnie. Moje marzenie o Lidze Mistrzów spełniło się w San Siro (stadion Giuseppe Meazza w Mediolanie - przyp.tłum.). To jest niesamowite miejsce, takie, które zaskakiwało: budynek, trybuny, atmosfera, wszystko było wspaniałe. Zagranie tam po raz pierwszy i strzelenie bramki było świetnym zakończeniem mnóstwa lat oczekiwania na szansę pojawienia się w starciu największych klubów Europy.
Jamie Carragher opowiedział mi o jednym remisie dzień po treningu na Melwood. Inter był trudnym przeciwnikiem; to futbolowi arystokraci, a ich przewagą było to, że rewanż grali u siebie. Ale Liverpool z tym remisem sobie poradził: nikt nie był zestresowany ani zbyt podekscytowany. Był luty 2008 roku; mecz na Anfield był wolnym i ostrożnym spotkaniem z dobrze zorganizowaną drużyną, która ze spokojem czekała na nas, zadowolona z remisu 0-0 i nie mogąca się doczekać szansy dopadnięcia nas jakąś sytuacją z 'martwą piłką' lub zaplanowanym zagraniem. Ale pokazaliśmy wielką cierpliwość i nie mogli rozegrać tego po swojemu. Zamiast tego zapewniliśmy sobie imponujące zwycięstwo.
Miałem swój udział w odesłaniu Materazziego (Marco Materazzi, obrońca Interu - przyp.tłum.) na ławkę rezerwowych. Dwukrotnie rozegrano długie podania poza włoską obroną. Dwukrotnie pokonałem go szybkością, znalazłem się za nim i zostałem powalony. I dwukrotnie Marco zarobił za to żółtą kartkę. Moim zdaniem w obu przypadkach były one trochę niesłusznie przyznane, ale to była Liga Mistrzów, więc sędziowanie musiało być ostrzejsze. Arbiter oba zagrania uznał za niebezpieczne i zasługujące na kartonik; jednak Materazzi podjął ryzyko drugą walką przeciwko mnie, ponieważ nie spodziewał się tak szybciej reakcji sędziego w krótkim odstępie czasu. Był w wielkim błędzie. Gra się toczyła, a my trzymaliśmy poziom aż do końca i w finałowych minutach wreszcie zdobyliśmy gole dzięki Dirkowi Kuytowi i Stevenowi Gerrardowi. Bramka Dirka wprawiła nas w dobry nastrój i zbliżyła do końcowego prowadzenia, ale czuliśmy, że zasługujemy na więcej, że to nie wystarczy. Kiedy Steven trafił do siati wiedzieliśmy, że pojedziemy do Mediolanu.
Nie żeby we Włoszech było łatwo. Inter miał więcej szans i to dużo lepszych. Pepe Reina utrzymywał nas przy życiu. Odesłanie Burdisso (Nicolás Burdisso, obecny piłkarz AS Romy - przyp.tłum.) na ławkę przechyliło szalę na naszą korzyść i w kontrataku wykorzystałem strzał, którego nie powstrzymał Julio Cesar. Pozostała mi wtedy tylko jedna rzecz: wymienić się koszulkami z Demetrio Albertini, moim kumplem z Atletico Madryt i wielkim fanem Interu Mediolan.
Kampania Ligi Mistrzów rozpoczęła się w Porto we wrześniu 2007 roku. Tak długo na to czekałem! Byłem podekscytowany drugim meczem, a pierwszym na Anfield, przeciwko Olympic Marsylii - meczem, który przegraliśmy - ale przeznaczenie chciało, bym wystąpił w Portugalii, kraju, który był bardzo ważny w mojej karierze. To właśnie tam debiutowałem w hiszpańskiej reprezentacji i teraz miałem również swój premierowy występ w Lidze Mistrzów. Zdawaliśmy sobie sprawę jak ważne jest to wydarzenie. W fazie grupowej podstawą jest dobre ustawienie się na początek - remis nie byłby dla nas taki zły. Porto było lepsze, przez większość meczu dominowali nad nami i przejęli 'dowodzenie'. Ale poziom Liverpoolu zaczynał się ukazywać coraz bardziej. Przynajmniej dla mnie; to był mecz w którym odkryłem jak wielki jest ten klub. Bramka Kuyta zapewniła nam bezpieczny koniec i pokazała, że gdy robi się ciężko, Liverpool jednoczy się, zaciekle broni i wytrzymuje najgorszą burzę. Po odesłaniu Jermaine'a Pennanta na ławkę zostało nas tylko dziesięciu lecz wciąż mieliśmy w kieszeni ten jeden punkt, który mieliśmy zabrać do domu. To był gorzko-słodki debiut, bo ani nie wygraliśmy ani ja nie strzeliłem, ale byliśmy zadowoleni z tego jak potoczyła się ta gra.
Porto ponownie było naszym rywalem gdy doświadczyłem mojej pierwszej wielkiej europejskiej nocy na Anfield. Po fazie grupowej pełnej wzlotów i upadków mieliśmy przed sobą dwa mecze, które musieliśmy wygrać: u siebie z Porto i na wyjeździe z Marsylią. Potrzebowaliśmy sześciu punktów z sześciu możliwych, więc nie było miejsca na błędy. Mecz z Porto toczył się dokładnie tak samo jak pierwsze starcie z nimi, z wyjątkiem tego, że tym razem szczęście leżało po naszej stronie. Zdominowaliśmy grę. Mój pierwszy gol w Lidze Mistrzów rozpoczął się od rzutu rożnego Stevena Gerrarda. To było zagranie, które ćwiczyliśmy wcześniej, żeby zdobyć przewagę nad całym ich opracowanym systemem - wybiegłem za Lucho Gonzaleza i, koniec końców, strzeliłem. Problem był taki, że nie byliśmy w stanie utrzymać tej dominacji do końca i udało im się wyrównać wynik.
2
Remis oznaczałby dla nas zupełną porażkę, a czas uciekał bardzo szybko. Do czasu, aż kierowany dopingiem kibiców Anfield rezerwowy Harry Kewell wysłał mi długą piłkę. Walczyłem z Jose Bosingwą, znalazłem się oko w oko z bramkarzem i dałem drużynie prowadzenie. Było 2-1 i zdobyłem moje pierwsze dwie europejskie bramki. Wkrótce Gerrard i Crouch dodali jeszcze dwie. Atmosfera była niesamowita - i inna niż atmosfera spotkań w Premier League. Wieczorami jakoś zmienia się sposób w jaki fani dodają ci sił.
Marzyłem o wieczorze takim jak ten bardzo długo. W wieku 23 lat wciąż nie miałem nigdy okazji zagrać w Europie. Występ w Lidze Mistrzów to był mój cel i kontrakt z Liverpoolem pomógł mi go osiągnąć. W ciągu trzech lat doszli do dwóch finałów i wygrali turniej. Kiedy się do nich przyłączyłem, Liverpool był bardziej przygotowany do zwycięstwa w Europie niż u siebie.
Liga Mistrzów to genialny turniej zarówno do obejrzenia w telewizji jak i uczestniczenia w nim. Każdy mecz Ligi Mistrzów jest wyjątkowy; czuć jakąś magię w powietrzu; od hymnu turnieju aż do walki o zwycięstwo pomiędzy najlepszymi piłkarzami świata i ich największymi klubami. Ogląda się to na całym świecie i każdy gracz chce być tego częścią. Jeśli nie grasz w Lidze Mistrzów to prawie tak, jakbyś w ogóle nie istniał. Nie ważne co robisz w swojej miejscowej lidze, to wydaje się zupełnie nie mieć znaczenia bez Ligi Mistrzów. To największe istniejące zawody dla ogromnych klubów i tam piłkarze udowadniają ile naprawdę są warci. Jeśli tam nie grasz, nie możesz pokazać jak dobry jesteś. Jeśli walczysz w Lidze Mistrzów, twoja pozycja rośnie. Jeśli nie, spadasz. Tydzień po tygodniu, to scena dla najwybitniejszych zawodników.
Kiedy wreszcie tam zadebiutowałem wyglądało to dokładnie tak jak tego oczekiwałem: organizacja wygląda tak samo jak przy Mistrzostwach Świata czy Mistrzostwach Europy. Dbają tam o każdy mały szczegół i nie ma miejsca na błędy. Z każdym poleceniem wydanym przez delegatów UEFA powaga i ważność turnieju wzrasta.
Zaczęliśmy całe zawody meczem kwalifikacyjnym przeciwko Toulouse. Na tym poziomie mecze nie liczą się tak bardzo jak oficjalne rozgrywki Ligi Mistrzów. Nie ma gwiazdek na koszulkach, nie ma hymnu przed grą. Kiedy spotkanie skończyło się remisem byłem zaskoczony: Toulouse wydawało mi się groźnym przeciwnikiem i bałem się, że możemy nie dać rady podczas gdy koledzy z drużyny wydawali się niesłychanie zrelaksowani. Nie byli zbyt pewni siebie, ale wiedzieli też że z łatwością uda nam się wygrać mecz. Mieli rację: wygraliśmy oba spotkania z wynikiem który nie pozostawiał żadnych wątpliwości. Oni wiedzieli co oznacza gra w barwach Liverpoolu na tym kontynencie; ja jeszcze nie. We Francji dowiedziałem się jaki bagaż sławy ciąży na koszulce Liverpoolu. To był czas, aby przestać martwić się o przeciwników.
Wkrótce wróciliśmy do Francji, tym razem po to, by zmierzyć się z Olympic Marsylią, tą samą drużyną która zrujnowała mój debiut w Lidze Mistrzów na Anfield. Nie pamiętam ile to było, ale wiem, że Liverpool przeszedł przez wiele rozgrywek u siebie bez porażki, ale bramka Mathieu Valbueny skończyła tą dobrą passę. Benfica była ostatnią drużyną, która wygrała na Anfield i dokopała The Reds. Wracając do trzeciego dnia rozgrywek - znów byliśmy w trudnej sytuacji. Z sześciu możliwych punktów zdobyliśmy tylko jeden i wciąż mieliśmy przed sobą jeszcze drogę do Turcji - wycieczkę na końcu której czekało na nas Piekło. Musieliśmy wygrać na Marsylijskim Stade Velodrome. Chwilę przed meczem mój mózg nastawił się na wspomnienie wściekłości po pierwszym meczu z Olympic, kiedy przegraliśmy na Anfield 1-0. Nie graliśmy bardzo dobrze tego dnia, to prawda, ale nie zasługiwaliśmy też na porażkę. To był czas, żeby wszystko naprawić. I byłem pewien, że to właśnie zrobimy.
3
Fani Marsylii stworzyli naprawdę wrogą atmosferę, ale bardzo szybko ich uciszyliśmy. Po dziesięciu minutach gry prowadziliśmy 2-0 i całkowicie przejęliśmy kontrolę nad sytuacją. Gdy tylko przeciwnicy próbowali wychodzić z kontratakiem zdobyliśmy trzecią bramkę, potem czwartą. Dużo mówiło się o golu, którego ja strzeliłem. Głosowano nawet na niego jako na bramkę sezonu w Europie przez fanów Liverpoolu. Indywidualne trafienia są często najbardziej zaskakujące i zręczne, ale nie uważam ich za najpiękniejsze. Wtedy oczywiście byłem zachwycony, ale mówiąc szczerze wolę to, które zaliczyłem kilka miesięcy później.
Mimo tego że poddaliśmy się Besiktas w Stambule, zadośćuczyniliśmy tej porażce w drugim spotkaniu z tą drużyną, które wpisało się na zawsze do historii. Ci sami piłkarze, którzy zostali pokonani w Turcji rozwalili przeciwnika 8-0 w Liverpoolu. Oglądałem ten mecz z ławki na Anfield i było to niezapomniane przeżycie. Besiktas zranił dumę Liverpoolu i musiał za to zapłacić.
Drużyna z którą chciałem się spotkać najmniej był Arsenal, głównie dlatego, że wiedziałem, że jak z nimi grasz to tak naprawdę spędzasz mnóstwo czasu pędząc za cieniami. Nie ma żadnej drużyny na świecie, no może oprócz Barcelony, która tak długo potrafi utrzymać piłkę.
Lecz to jednak był czas właśnie na Arsenal i zaczęło się bardzo źle, bo polegliśmy na stałych fragmentach. Na szczęście Kuyt szybko wyrównał wynik. To był jedynie wstęp do drugiej połowy gdzie cierpieliśmy bardziej niż powinniśmy. W Londynie skończyło się 1-1, a rewanż miał mieć miejsce na Anfield, lecz ja miałem wątpliwości. Nie wiedziałem czy rozegranie rewanżu u siebie będzie aż taką zaletą. Było to dokładnie tak samo trudne jak na Emirate Stadium. Przez pierwsze dwadzieścia minut nawet nie widzieliśmy piłki i Abou Diaby dał rywalom prowadzenie, jednak mieliśmy szczęście: Sami Hyypia szybko doprowadził do remisu.
Do tego czasu najlepszą moją bramką turnieju była zdecydowanie ta w meczu z Marsylią. Ale ta która dała nam tego wieczora prowadzenie z Arsenalem przebiła wszystko. To zdecydowanie moja ulubiona - przez to, że stadion wybuchł, że rozległ się niesamowity krzyk szczęśliwych fanów. Peter Crouch podał piłkę, zakręciłem się obok Philippe Senderosa, dopadłem futbolówkę, prowadziłem ją przez półtora metra, ustabilizowałem pozycję i zakończyłem akcję. Nie potrafię znaleźć żadnych słów, żeby dokładnie opisać reakcję kibiców. Zrobiliśmy to. A przynajmniej tak nam się wydawało. Jednak czekało na nas jeszcze więcej cierpienia. W absurdalnym kontrataku, który w ogóle nie powinien się wydarzyć, Theo Walcott znakomicie zapewnił Emanuelowi Adebayorowi bramkę. Było tylko siedem minut do końca i wszystko legło w gruzach. Nie było nawet czasu na powrót. Wspierało nas już tylko jedno: jak zawsze, udzielająca się magia Anfield. Pasja fanów, okrzyki wiary dobiegające z trybun doładowały nas i bohaterem został Ryan Babel, który strzelił karnego doprowadzając do wyniku 3-2, a potem czwartą bramkę. To było idealne zakończenie tej niemożliwej nocy. Kolejny europejski wieczór na Anfield. Wieczór, o którym marzyłem tak długo.
Moja pierwsza europejska przygoda przyszła razem z tym, co w ostatnich latach stało się już klasyką Ligi Mistrzów - Liverpool kontra Chelsea. W poprzednich dwóch półfinałach pomiędzy obiema stronami jedna bramka była wystarczająca żeby całkowicie przeważyć szalę zwycięstwa. Każdy mały detal mógł mieć wielkie znaczenie, jeśli chcieliśmy zapewnić sobie wyjazd na finał do Moskwy. I, na nieszczęście, właśnie tak było: mały detal pozbawił nas szans na ostateczną rozgrywkę. Na Anfield bramka Kuyta doprowadziła do wąskiej, taktycznej gry. Byliśmy silni w obronie i gra przebiegała dokładnie tak jak sobie zaplanowaliśmy... aż do doliczonych minut po zakończeniu podstawowego czasu, kiedy samobójcza bramka postawiła nas przed niewykonalnym zadaniem. Pech Johna Arne Riise'a spowodował niebezpieczną sytuację 1-1 na Stamford Bridge. To był ogromny cios dla psychiki.
90 minut na Stamford Bridge było takie samo jak 90 minut zagranych na Anfield. Bramka Didiera Drogby dała Chelsea prowadzenie, ale to był wciąż tylko jeden gol, który mógł prowadzić do remisu. Yossi Benayoun podał piłkę prostopadle i pokonałem Petra Cecha, co oznaczało, że mieliśmy półtorej godziny więcej na wyłonienie zwycięzcy, ale as wypadł nam z rękawa i znów dopadło nas nieszczęście. Hyypia nie zauważył zbliżającego się Michaela Ballacka. Rzut karny. Ten gol sprawił, że nagle straciliśmy nadzieję i podbudowani przeciwnicy po raz trzeci zdołali wbić piłkę do naszej siatki. Wtedy siedziałem już na ławce rezerwowych. Nie spodziewałem się, że mnie zdejmą, ale miałem kilka problemów z mięśniami i Benitez nie chciał podejmować żadnego ryzyka. Finał wyśliznął nam się z rąk. Byłoby wspaniale zakończyć mój pierwszy raz w Lidze Mistrzów dotarciem na sam szczyt, jednak nie było nam to pisane. To było niesamowite doświadczenie. Było wiele świetnych rozgrywek i genialnych bramek. Finał musiał poczekać. Musiałem coś zostawić na kolejne turnieje.