28 października 2012

Rozdział XV: Pierwszy występ - Chelsea na Anfield

"Będziesz grał". Czas na moj debiut na Anfield. W meczu z Chelsea. Niedziela, 19 sierpnia. Drugie spotkanie w Premier League zaraz po tym otwierającym z Aston Villą. Tamten sparing wygraliśmy dzięki późnemu, ale fantastycznemu rzutowi wolnemu Stevena Gerrarda.
Moje pierwsze 78 minut grałem w Birmingham, a teraz był czas na występ na Anfield. Dzień wcześniej Rafa wezwał mnie do swojego biura zaraz po wykładzie jaki dał nam na treningu. Prawdę mówiąc, nie zrozumiałem wtedy ani słowa. Ciężko było mi w ogóle rozmawiać po angielsku, zwłaszcza że wszyscy mówili okropnie szybko. Dlatego trener chciał pomówić ze mną na osobności. Pierwszą rzeczą jaką mi oznajmił było to, że zagram w nadchodzącym meczu i to, że w składzie będzie dwóch napastników. Nie zdradził mi imienia partnera - później wiedziałem, że będzie to Dirk Kuyt - ale przedstawił mi wszystkie słabości Chelsea, sposoby obrony i pozycje, które powinienem zajmować, gdy nie mamy piłki. To była lekcja taktyki w mojej nowej drużynie.
Nie odzywałem się do nikogo, kiedy opuściłem jego biuro. Powód był prosty: przed spotkaniem drużyny z Benitezem, Pepe Reina powiedział mi, że był pewien, że usiądę na ławce rezerwowych. Mówił, że trener często posługuje się rotacją zawodników i przez kilka ostatnich lat to Peter Crouch grał główną rolę w mczach z Chelsea. Jego wspaniałe akcje w powietrzu sprawiały im masę kłopotów, dlatego Reina był przekonany o jego udziale w spotkaniu. Przyznaję, że poczułem rozczarowanie, na szczęście nie na dłużej niż pół godziny.
Mój wielki dzień nie zaczął się zbyt dobrze. Pojechałem na stadion. Po drodze zorientowałem się, że zmierzam w złym kierunku. W ogóle nie rozpoznawałem otaczających mnie budynków. Jechałem przez West Derby wypatrując znaków Anfield-Everton. Niestety skręciłem zbyt wcześnie i dojechałem do stadionu ze złej strony. Musiałem znów wracać okrężną drogą. Kiedy stałem na światłach grupka fasnów rozpoznała mnie. Tak samo jak ludzie sprzedający koszulki i szaliki, którzy właśnie rozkładali swoje stoiska. "Powodzenia!", "Idź i wygraj!", krzyczeli. Od tamtej pory na stadion jeżdżę tylko tamtą drogą. Oni zawsze czekają, żeby się przywitać i życzyć szczęścia.
Siedziałem w busie zrelaksowany. Znalazłem miejsce na samym końcu, przy stoliku do gry w karty. Po mojej lewej siedział Reina, a naprzeciw Xabi Alonso i Alvaro Arbeloa. Nie gadaliśmy o piłce; tematem rozmów były różne głupoty, żeby zabić czas i zmniejszyć napięcie męczące przed każdym takim meczem. Przez okno widziałem fanów w koszulkach Liverpoolu z dużą dziewiątką na plecach. Miałem styczność z fanami również w Szwajcarii czy Holandii, ale nie spodziewałem się, że na Anfield będzie ich tak wielu. Byłem zaskoczony tym, że wspierają kogoś mało znanego, kto nawet nie udowodnił jeszcze, że cokolwiek potrafi. Na zewnątrz zbierali się już pod stadionem, a gdy wysiedliśmy uformowali przejście i życzyli nam wszystkim powodzenia.
Dobrze się czułem noc przed tym wydarzeniem. W tamtym tygodniu opuściłem mieszkanie w centrum i wprowadziłem się do nowo wynajętego domu na przedmieściach. Panował tam niezły bałagan: na wpół otwarte kartony, walające się wszędzie walizki... Niczego nie można było odnaleźć. A żeby było zabawniej, alarm pożarowy (bardzo czuły) dawał o sobie znać co dwie minuty. Brakowało mi sił na cokolwiek, więc usiadłem tylko na sofie przed TV i przeglądałem programy. Trafiłem na jakiś reportaż o WWF, więc zacząłem oglądać uważniej - to była jedyna rzecz, na której mogłem się skupić bez konieczności rozumienia angielskiego. W ogóle nie myślałem o Chelsea - byłem w innym świecie. Miałem tyle obowiązków, tyle rzeczy do ulożenia i posortowania, że brakowało mi czasu na nerwy i ekscytację. Spałem jak suseł aż do omentu, gdy promienie słońca padły na moje łóżko. Nie miałem pojęcia, że świt w Liverpoolu nadejdzie tak szybko.
Mała znajomość angielskiego okazała się zaletą na tym etapie. Wiadomo, że czasem bywały z tym problemy, ale jeśli chodziło o odizolowanie się od wszystkiego, było fantastycznie. Nie oglądałem sportu ani wiadomości, bo i tak nie miałem pojęcia o czym mówią. Nie wiedziałem jeszcze, jak wiele ode mnie oczekiwano. Jedyną rzeczą jaką rozumiałem były informacje podawane mi w szatni, choć i tak nie przywiązywałem do nich dużej wagi. Bujałem sobie w obłokach. Czułem, że nic złego nie może mi się przydarzyć. Nie zdawałem sobie sprawy, co czekało mnie tego wieczora.
Później się dowiedziałem. To był czas na radość, jednak nie było z czego się cieszyć. Zremisowaliśmy z Chelsea tylko dlatego, że wykorzystali karnego, którego w ogóle nie powinno być. Sędzia przeprosił nas za swój błąd, ale i tak było już za późno. Jego decyzja zapobiegła mojemu perfekcyjnemu debiutowi i pozostawiła nas w poczuciu bezsilności. Patrzyliśmy tylko jak ten wspaniały wynik po prostu wymyka nam się z rąk. Pomimo frustracji jaka mnie ogarnęła, do szatni wróciłem nastawiony dość pozytywnie. Przede wszystkim byłem zadowolony, że w tym sezonie zdecydowałem się grać w moich białych butach.
Chwilę przed wyjściem na boisko Reina spojrzał na mnie i powiedział: "Ciesz się, zasługujesz na to". Fani właśnie skończyli śpiewać "You'll never walk alone" i atmosfera była spektakularna. Życzyliśmy szczęścia sobie nawzajem i nim się obejrzałem, gra się rozpoczęła. Swoją szansę dostałem dość wcześnie. Zmarnowałem ją, ale zacząłem się przyzwyczajać do techniki gry Gerrarda. Wiedziałem, że jeśli zrobię mój ruch, rzucę się pędem na pozycję, on to ujrzy. I tak się stało. Posłał mi długą piłkę na lewą stronę. Odebrałem ją i pomknąłem w stronę pola karnego. Myślałem jak to rozegrać, gdy nagle spod ziemi wyrósł John Terry. Zablokować próbował mnie Tal Ben Haim, więc zatrzymałem się gwałtownie. On także. Znów pobiegłem na przód, zrobiłem kilka zwodów i uderzyłem piłkę w stronę Petra Cecha. Odbiła się od słupka i... gol! Mój pierwszy gol na Anfield! Rzuciłem się w stronę trybun z radością... i stanąłem twarzą w twarz z kibicami Chelsea. Nawet nie zdawałem sobie z tego sprawy. Przyzwyczaiłem się do tego, że fani drużyny przyjezdnej zawsze zajmują miejsca po prawej, a tu niespodzianka. Moja euforia spotkała się z krzykami i zniewagami.
Nie myślałem długo o tej bramce; właściwie w ogóle nie myślałem nawet o meczu. Jasne, że nie mogłem się doczekać - to w końcu Chelsea była naszym przeciwnikiem, więc musiał być pasjonujący. Po przybyciu na stadion od razu pomaszerowałem do szatni. Nie wyszedłem obejrzeć boiska ani sprawdzić stanu murawy. Zamiast tego przeglądałem pozostawioną przez kogoś gazetę. 5 minut przed wyjściem Benitez znów do nas przyszedł. Przypomniał nam o sile Chelsea - wygrywali Premier League przez ostatnie dwa sezony - oraz o tym, co nasza wygrana będzie znaczyła dla kibiców. Nie potrzebowałem tłumacza, żeby to zrozumieć; widziałem zawzięcie w oczach pozostałych. Zrobiłem w myślach notatkę, żeby wziąć się w końcu za ten angielski.
Było mi zimno w nogi gdy się przebierałem, więc założyłem sportowe skarpetki na te z Liverpoolu, potem dopiero owinąłem kostki specjalną taśmą. To stało się już moim nawykiem. Chyba już nigdy nie wrócę do zakładania samych piłkarskich skarpet.
Kiedy trochę rozmyślałem o tym meczu dotarło do mnie, że będę musiał pracować bardzo ciężko, bo bez tego wysiłku sukces był niemożliwy. Taktyczna dyscyplina nie była tutaj tak ostra jak w Hiszpanii. Gra się sercem, zaangażowaniem i na najwyższych obrotach. Taktyka była mniej ważna niż ta psychiczna strona gry; małe detale liczyły się mniej. Wciął miałem czas, żeby się przyzwyczaić, ale wiedziałem, że to powinno nastąpić możliwie szybko. Angielska piłka jest fantastyczna. Raz jesteś na górze, raz na dole. Nie ma czasu na oddech. Jest trudno, ale fani są bardzo podekscytowani.
Wróciłem do domu i zastałem ten sam bałagan. Walizki ze zwisającymi ciuchami, otwarte kartony, wszystko nie na swoim miejscu, wszędzie śmietnik. Na co ja właściwie liczyłem? Że mój gol będzie czynił cuda? Że wrócę do czystego, uporządkowanego domu? Za ten nieporządek spotkała mnie kara. Koszulkę, w której debiutowałem z Aston Villą oddałem mojemu bratu Israelowi, przy okazji znalazłem jedną z debiutu w Lidzie Mistrzów przeciwko Toulouse. Ale ta, którą miałem na sobie w tym pamiętnym spotkaniu z Chelsea zaginęła. Moja pierwsza bramka, pierwsza gra na Anfield. Szukałem wszędzie i nic. Bałagan w moim nowym domu zupełnie ją pochłonął, by już nigdy nie było mi dane jej ujrzeć.