7 września 2012

Rozdział II: Dlaczego jestem atlético?

1
To było chłodne zimowe popołudnie zaraz po Bożym Narodzeniu. Byliśmy na obiedzie w Dehesa de la Villa, dzielnicy moich dziadków, gdy nagle podczas posiłku ktoś zapytał: "Może poszlibyśmy na mecz Atlético?"
Podejmowali akurat na swoim stadionie zespół Composteli. To była dla nas perfekcyjna okazja, połączenie przywiązania do biało-czerwonych barw Atlético oraz rodzinnych sentymentów - mój tata pochodzi z wioski nieopodal Santiago de Compostela na północnym zachodzie kraju. Mój dziadek, Eulalio oraz mój tata natychmiast podchwycili pomysł i nim się spostrzegłem, siedziałem już na tylnym siedzeniu rodzinnego samochodu, z pasem opinającym moją klatkę piersiową, kierując wzrok w stronę brzegów rzeki Manzanares, na dzielnicę La Arganzuela, gdzie stoi stadion Vincente Calderón.
To nie był dla mnie po prostu kolejny zwykły dzień. Pierwszy raz miałem wtedy obejrzeć Atlético Madryt na żywo. Razem z dziadkiem - moją inspiracją podczas pierwszych lat kibicowania Atlético – oraz tatą, kupiliśmy trzy bilety by zobaczyć widowisko, które nie zapowiadało się jakoś szczególnie ciekawie. Mecz rozpoczął się o piątej po południu, 15 stycznia 1995 roku i padł w nim remis 1-1. Pierwszego gola strzelił dla Composteli Abadía, wyrównał zaś, przezywany przez kibiców "pociąg", Valencia - nasz kolumbijski środkowy napastnik. Pamiętam jak obserwowałem Caminero, Simeone, Solozábala i Lópeza, czyli graczy, którzy sezon później mieli dla nas wygrać historyczny dublet. 
Nie odczuwałem specjalnego podekscytowania opuszczając stadion. Było zimno, mecz nie był za bardzo interesujący, nijaka atmosfera panująca na trybunach również nie sprzyjała zachwytom. Remis oznaczał, że wychodziłem z Calderón tak jak przyjechałem, nie mając ochoty na rozpamiętywanie spotkania. 
Zawsze jednak, przy okazji każdego następnego meczu, byłem szczęśliwy, że wybrałem Atlético. W błyskawicznym tempie stawałem się atlético, podobnie jak mój dziadek. Czułem to. O ile w wieku dziesięciu lat wybrałem się po raz pierwszy na stadion Los Rojiblancos, tak kilka miesięcy później, w lipcu 1995 roku, podjąłem próbę dostania się do ich szkółki, mając już doświadczenie gry w osiedlowym Rayo 13 w Fuenlabradzie. Wysłałem zgłoszenie i zostałem zaproszony na testy, na które poszedłem z moim tatą i bratem Isrą. Miejscem rekrutacji okazało się żwirowe boisko w Parque de las Cruces w dzielnicy Las Aguilas na południu Madrytu. Było letnie popołudnie, sobota, godzina trzecia. Mój tata pojechał tam wcześniej tego dnia by zrobić rekonesans i mieć pewność, że nie zabłądzimy w drodze. Koniec końców i tak byliśmy na miejscu kilka godzin przed czasem.
2
Testy polegały na rozegraniu w jedenastoosobowych składach meczu składającego się z dwóch dwudziestominutowych połów. Przyszło mnóstwo dzieci, więc nie było za wiele czasu by się pokazać. Nie jest to idealny sposób na zaprezentowanie swych umiejętności, jednakże akurat wtedy szczęście mi sprzyjało. Zdobyłem mnóstwo goli, czułem z tego powodu wielką radość. Wśród osób wyznaczonych do wyławiana talentów znajdowało się kilka klubowych legend, ludzi, z którymi spędziłem później lata na treningu, jak Victor Peligros czy Manolo Briñas. Pod koniec testów powiedziano nam, że lista z dziećmi, które zostaną wybrane, będzie wywieszona w połowie sierpnia na Calderón. Mówiąc szczerze, nie przywiązywałem do tego zbyt wielkiej wagi. W tamtym czasach nie przerażało mnie widmo ewentualna porażki. Jeśli nie zostałbym wybrany, wróciłbym po prostu do grania w piłkę na mojej dzielnicy; szczęśliwy jak zawsze. 
3
Dni mijały, a rodzinny wyjazd na wczasy w Galicji oznaczał, że nie mogliśmy osobiście podskoczyć na Calderón by sprawdzić czy zostałem wybrany. Mój tata chciał się o tym przekonać, dlatego zdecydował zadzwonić do klubu. To on przekazał mi dobrą nowinę, jednak zrobił to w sposób nie zwiastujący niczego wesołego.
„Zostałeś wybrany”, powiedział z kamienną miną. „Wzięli sześcioro dzieciaków i jesteś jednym z nich. Musisz się zgłosić do Colegio Amorós w pierwszym tygodniu września na kolejne testy, które mają wszystko potwierdzić.”
Drugi etap rekrutacji wyznaczono na boisku położonym nieopodal miejsca, gdzie miała miejsce pierwsza selekcja, także po raz drugi natknąłem się na trenera Briñasa. Człowiek ten odegrał później ogromną rolę w moim rozwoju. Po raz kolejny wypadłem dobrze i oto mając jedenaście lat stałem się oficjalnie zawodnikiem młodzieżowej drużyny Atlético Madryt, zwanej w Hiszpanii alevín, w grupie wiekowej do lat dwunastu. Moim pierwszym trenerem został niejaki Manolo Rangel. 
5
We wrześniu 1995 roku zrobiłem duży skok - od występów w lokalnym, dzielnicowym zespole Rayo 13 w Fuenlabradzie, do wyjazdu z młodzieżową drużyną Atlético Madryt na międzynarodowy turniej w Belgii. Już podczas kupowania z moją mamą torby na kosmetyki potrzebnej mi na wyjazd byłem bardzo zdenerwowany. Przyzwyczaiłem się, że po każdym treningu cały umorusany w błocie szedłem do domu i tam brałem prysznic. W Atlético organizacja stała na o wiele wyższym poziomie. Wszystko się zmieniło. Wyjeżdżając na turniej miałem po raz pierwszy grać daleko od domu. Nigdy wcześniej nie podróżowałem nigdzie bez rodziców, nie byłem też za granicą. Nagle łapałem samolot, miałem wolne od szkoły i grałem przeciwko Anderlechtowi, Feyenoordowi i Borussii Dortmund. Gdy wróciliśmy, czekał nas trzytygodniowy trening na boiskach Orcasitas, w północnej części Madrytu, w dzielnicy Usera. Wkrótce też pojawiły się sobotnie mecze. To było jak sen. 
Na długo zanim zostałem graczem Atlético Madryt, nawet przed tym chłodnym popołudniem na Calderón podczas meczu z Compostelą, postanowiłem sobie, że moimi barwami staną się czerwień i biel. Gdy jesteś dzieckiem, zazwyczaj wzorujesz się na rodzicach; chodzisz z nimi na mecze i czujesz więź z drużynami, którym kibicują. Zarażają cię swoimi sympatiami piłkarskimi. O ile twoi rodzice nie mają ulubionego zespołu, wybór może być trudny – chyba, że znajdziesz idola, który pomoże ci podjąć decyzję, gwiazdę, na której będziesz się wzorował. Zanim skończyłem siedem lat, nie byłem pewny, jakiej drużynie mam kibicować. W mojej szkole niemalże każdy wspierał Real Madryt, nad czym szczególnie ubolewał mój dziadek - Eulalio. Właśnie on wytłumaczył mi, cierpliwie i spokojnie, ideę bycia atlético. Opowiedział mi o wyjątkowych uczuciach związanych z klubem. Nie mówił o graczach; wpoił mi raczej, co znaczy nosić na piersi herb Atletico Madryt z symbolami miasta - niedźwiedziem i drzewem truskawkowym. Opowiedział mi o wartościach, jakie klub pielęgnował nieprzerwanie podczas swojej ponad stuletniej historii: o ciężkiej pracy, pokorze, poświęceniu oraz przezwyciężaniu przeciwności losu; wreszcie o przeciwstawianiu się miejskiemu gigantowi futbolu - Realowi Madryt. 
Atlético jest również dużym klubem, choć trochę z innych powodów. Los Rojiblancos reprezentują ciągłą walkę przeciwko nierównościom; bycie atlético oznacza niepoddawanie się, rywalizację do ostatniego tchu. Atlético Madryt idzie własną ścieżką, walcząc z establishmentem, wybierając trudniejszą drogę. Ludzie przeciwko potędze. Dlatego właśnie mój dziadek zawsze będzie atlético. Z tego powodu również ja do końca nim pozostanę.
My, fani Los Rojiblancos jesteśmy świadomi istnienia gigantycznej różnicy pomiędzy dwoma największymi klubami w Madrycie. Real Madryt ogłoszono najlepszym klubem XX wieku i życie w ich cieniu jest naprawdę ciężkie. Jednakże, jestem dumny ze wspierania Atlético. To trudne, gdyż nie zawsze odnosimy sukcesy, którymi możemy się stale cieszyć, lecz właśnie taką drogę wybrałem. Nigdy nie dręczyły mnie wątpliwości. Jestem do niej przywiązany. Sukcesy przez nas osiągane są nasze i tylko nasze; dochodzimy do nich własnymi siłami. To czyni je pełniejszymi. 
Nie zwracałem uwagi na to, że w szkole większość osób kibicowała Realowi. W mojej klasie wyłamały się tylko dwie osoby - ja i jeden kibic Espanyolu – resztę stanowiło dwudziestu ośmiu Madritistów. Nawet, gdy przegrywaliśmy, co z tego? Wkrótce będą kolejne spotkania, które na pewno wygramy. Problemy z kibicami Realu Madryt nie były zresztą jedynymi. Ignorowałem też mojego tatę, który wspierał Deportivo La Coruña. To były lata SuperDepor, gdy Deportivo było najważniejszą drużyną w Galicji i prawdziwą sensacją w Hiszpanii, z Asernio Iglesiasem na ławce trenerskiej i piłkarzami pokroju Brazyliczyka Bebeto czy Mauro Silvy oraz Liaño, Frana, Manjarína, Aldana i Djukića. Gdy miałem dziewięć lat dostałem nawet koszulkę Deportivo, lecz już wtedy wiedziałem, że moim przeznaczeniem jest czerwień i biel, nie błękit i biel. 
Mój pierwszy rok w klubie minął cudownie. Nie tylko gra w młodzieżowej drużynie Atlético alevín przyniosła mi dużą frajdę, lecz także wyniki osiągane przez pierwszy zespół. Gdy trenerem był Radomir Antić, piłkarze zdobyli historyczny dublet: wygrali Copa del Rey, hiszpański odpowiednik FA Cup, pokonując Barcelonę, a potem tryumfowaliśmy w lidze pokonując Albacete na Calderón w ostatnim dniu sezonu. Każdy zawodnik drużyny młodzieżowej dostał bilet na ten mecz i wszyscy siedzieliśmy wtedy razem na trybunach. Mój tata postawił samochód dwadzieścia minut drogi od stadionu – jak wie każdy, kto kiedykolwiek tam był, niemożliwe jest zaparkowanie bliżej Calderón – także spacer na stadion był pełen emocji. Każdy czuł podekscytowanie. Nadzieja unosiła się w powietrzu, widziałeś ją, gdy omijałeś handlarzy z klubowymi szalikami, stragany z orzeszkami i napojami, słodyczami oraz chipsami. Czułeś, że zapowiada się coś wyjątkowego. 
6
Nie było łatwo przebić się do pierwszego składu. Z wszystkich tych dzieciaków, które zaczynały razem ze mną jedynie Manu del Moral, obecnie Getafe; Molinaro w Realu Majorka oraz Raúl Cámara w Sportingu Gijón grają w pierwszej lidze. Z biegiem czasu uświadamiasz sobie jak ważne jest by mieć trenera, który naprawdę wierzy w młodych graczy i ma dosyć odwagi by stawiać na nich, gdy tylko nadarzy się okazja. Pomocne jest również wsparcie ze strony prasy, gotowej trzymać twoją stronę po pierwszych występach, kiedy nie od razu potrafisz wykorzystywać nadarzające się okazję tak, jak by to zrobił doświadczony zawodnik. Presja związana z reprezentowaniem barw klubowych sprawia, że młodemu graczowi nie jest łatwo dostać odpowiednią ilość czasu na grę i aklimatyzację. Najlepsze rozwiązanie dla klubu to kupować kluczowych dla pierwszej drużyny piłkarzy, z młodych zaś korzystać w celu uzupełnienia składu. Rzeczywistość jest jednak taka, że zespoły zwracają się zazwyczaj w stronę młodzieży dopiero w razie wyjątkowej potrzeby, będąc pod wielką presją, gdy sprawy nie idą pomyślnie. Lepiej jest korzystać z usług młodych, gdy drużyna gra dobrze i dać im szansę na zadomowienie się; niestety takie sytuacje są naprawdę rzadkie. O ile wszystko idzie ok, nikt nie widzi potrzeby stawiania na młodzież. Jeśli Atlético Madryt nie grałoby w drugiej lidze, jestem pewien, że Fernando Torres czekałby na swoją szansę o wiele dłużej. 
W Anglii jest kilkoro naprawdę utalentowanych dzieciaków, choć moim zdaniem o wiele większy sukces osiągnęłyby one, jeśli liga rezerw byłaby silniejsza. W Liverpoolu mamy dwa świetne przykłady - Steven Gerrard i Jamie Carragher przeszli przez wszystkie szczeble klubowej drabinki i zaistnieli w reprezentacji narodowej. Można także powołać się na innych: Wayne Rooney, który zaczynał w Evertonie; Giggs i Beckham w Manchesterze United oraz John Terry w Chelsea. Największe kluby wciąż inwestują coraz pokaźniejsze pieniądze w klubowe akademie, gdyż wiedzą, że jednej rzeczy nie kupi się za pieniądze - ducha i zaangażowania zawodników, którzy są związani z klubem od najmłodszych lat.
4