7 września 2012

Rozdział III: Debiut

1
Wszystko wydarzyło się w blasku reflektorów, tak szybko, że niemal tego nie dostrzegłem. Zadebiutowałem w profesjonalnym futbolu. Pewnego majowego poranka, po raz pierwszy jako piłkarz Atlético. W wieku 17 lat, 2 miesięcy i 7 dni moje marzenie stało się faktem.
Prawie siedem lat po testach w Parque de las Cruces, wykonałem swoje pierwsze kroki na Vicente Calderón, wybiegając na boisko na ostatnie 26 minut spotkania przeciwko Leganés w ramach rozgrywek Segunda Division, do której spadliśmy rok wcześniej i z której próbowaliśmy uciec podczas szalonej końcówki sezonu 2000/2001.
Po emocjach związanych z grą w czerwono-białej koszulce z numerem 35, udałem się pod prysznic, ubrałem klubowy dres i udałem się na pierwszą w życiu konferencję prasową, która miała odbyć się pod trybunami Calderón. Z głową w chmurach opuściłem stadion. Samotnie wyszedłem bramką numer 6 i wzrokiem zacząłem poszukiwać taty stojącego pośród kibiców, którzy zawsze okupowali okolice wejścia dla zawodników. Była 15 i burczało mi w brzuchu. Umierałem z głodu. Parę metrów dalej, rodzice, brat i siostra czekali na mnie przy samochodzie. Razem udaliśmy się do restauracji w pewnym centrum handlowym na południu miasta, niedaleko Fuenlabrady. Rodzinny obiad przepełniony nadzieją – czy był lepszy sposób na świętowanie mojego debiutu? Wracam wspomnieniami do tamtych chwil i widzę siebie jedzącego, zrelaksowanego, wciąż w dresie Atlético. Kilka chwil wcześniej opuściłem Calderón, grając swój pierwszy mecz. Pamiętam jednak ciszę i spokój, jakie wtedy mi towarzyszyły. Nikt mnie nie rozpoznał. Kibice nie widzieli we mnie swojego ulubieńca, byłem jednym z wielu anonimowych dzieciaków z młodzieżówki, mających nadzieję na osiągnięcie w Atlético sukcesu.
2
To było zwyczajne niedzielne popołudnie: wyłączony telefon, siesta, wieczorny spacer z kolegami z sąsiedztwa. Ten sam park, ci sami ludzie i ta sama sceneria, która sprowadziła mnie na ziemię. Odkąd zadzwonił do mnie Paulo Futre, Portugalczyk grający niegdyś w Porto, Atlético Madryt, Benfice i Milanie, a od sześciu miesięcy nasz dyrektor sportowy, znajdowałem się jakby w innej rzeczywistości. Futre, który mówił mieszanką hiszpańskiego i portugalskiego tak szybko, jak przed laty poruszał się na boisku, zatelefonował do mnie w któryś poniedziałek i przedstawił plany klubu na sezon 2002/2003. Na horyzoncie był awans z Segunda Division, a Paulo wyjaśnił, że w środę chciałby ujrzeć mnie trenującego z pierwszym zespołem. Wszystko po to, aby zbierać doświadczenie, które przyda się w przyszłości. Miałem także dołączyć do zespołu na czas przedsezonowych przygotowań, a potem powrócić do drużyny B i grać w niższych rozgrywkach.
Początkowo nie byłem zachwycony tym pomysłem. Miałem za sobą trzy lata bez przerwy wakacyjnej i z niecierpliwością czekałem na następny tydzień, w którym miałem udać się do Galicji, spędzić kilka dni z dziadkami, a potem wylegiwać się na plaży z przyjaciółmi. Następny dzień był dniem wolnym dla pierwszej drużyny, a ja nie potrafiłem się zrelaksować. W końcu, nadszedł mój wielki moment. 
W drodze do ośrodka treningowego Atlético w Majadahonda, piętnaście kilometrów na północny-wschód od Madrytu, towarzyszył mi tata. Byłem zdenerwowany, a do szatni szedłem z pochyloną głową i w zupełnej ciszy. Pora była wczesna, jednak panowała już wysoka temperatura. Kiedy wchodziłem do szatni, ujrzałem Fernando, bramkarza z tej samej młodzieżowej drużyny, w której grałem. Powołano go do uczestniczenia w sesji treningowej prowadzonej przez Carlosa Garcíę Cantarero, który od czterech tygodni trenował pierwszy skład. Obecność Ferdy’ego sprawiła, że poczułem się nieco bardziej zrelaksowany. Powoli udaliśmy się do szatni. Ramón, człowiek odpowiedzialny za stroje, był tam, aby na nas powitać. „Chodźcie chłopaki” powiedział, „Oto Atléti!”. Nie mieliśmy pojęcia co robić ani gdzie iść, więc dał nam ubrania i pokazał, gdzie mamy je zmienić. Do rozpoczęcia treningu pozostawała jeszcze godzina.
Swoją pierwszą sesję treningową z "dorosłą" drużyną Atlético odbyłem nie mówiąc ani słowa. Przygotowywaliśmy się do meczu z Leganés. Rozejrzałem się i zobaczyłem Kiko Narváeza, mojego idola z dzieciństwa, którego zawsze starałem się naśladować. Potem pojawiły się inne znane mi twarze: Toni Muñoz, Juanma López, Santi Denia i Roberto Fresnedoso. Każdy z nich był członkiem zespołu, który wygrał kiedyś podwójną koronę. Widziałem także Carlosa Aguilerę, jednego z najlepszych piłkarzy w historii klubu. Spojrzałem na nich nerwowo. Trener powitał mnie, a jego śladami podążyli kapitanowie, Muñoz, López i Kiko. Chwilę później, nowicjusz zdeterminowany, aby otrzymać swoją szansę, trenował razem z nimi. Po zakończeniu treningu, ponownie znalazłem się w szatni, nieco bardziej zrelaksowany niż poprzednio. Fakt, że José Juan Luque, Iván Amaya i Sergio Sanchez – ludzie, którzy tak jak ja reprezentowani byli przez Bahía Internacional – nigdy nie zostawili mnie samego nawet na chwilę był niezwykle istotny. Mieli mnie na oku, a w tle słychać było żarty, mające pomóc mi w zadomowieniu się w drużynie. Wówczas nadeszła dobra wiadomość od Cantarero: „Wróć jutro”.
3
Wszystko potoczyło się tak szybko, że nie miałem nawet czasu by myśleć o tym, co się dzieje. Grałem bez przerwy od momentu zdobycia przez Hiszpanię mistrzostwa Europy do lat 16. Tydzień później Iñaki Sáez powołał mnie do drużyny U-19 na mecz z Portugalią. Pierwsze spotkanie zakończyło się remisem 1-1. Zdobyłem bramkę, podobnie jak grający obecnie dla greckiego Olympiakosu Oscar González. Wygraliśmy 2-0. Wróciliśmy do Hiszpanii, jednak czasu wystarczyło mi tylko na przepakowanie bagażu, ponieważ czekał mnie kolejny wyjazd, tym razem z młodzieżówką Atlético do Sevilli, na rozgrywki Pucharu Hiszpanii. I wtedy odebrałem telefon od Futre… wszystko w ciągu dwóch tygodni. Wówczas moje nazwisko pojawiło się na liście piłkarzy pierwszego składu. Dwa fantastyczne tygodnie mogły zakończyć się moim występem na Vicente Calderón.
Po czterech sesjach treningowych, García Cantarero włączył mnie do drużyny, która miała zagrać przeciwko Leganés. Po ostatni treningu Antonio Llarandi, jeden z członków sztabu, spytał mnie czy nie zechciałbym, aby podwiózł mnie do domu. Obaj mieszkaliśmy w Fuenlabradzie. Ułatwiło to dołączanie do zespołu dzień przed meczem oraz pozwoliło mojemu tacie na odpoczynek od wożenia mnie wszędzie. Tak więc na Calderón przybyłem wraz z Antonio. Tam czekał na nas autokar, którym pojechaliśmy do jednego z hoteli w centrum miasta, gdzie spędziliśmy noc. Noc przed moim debiutem.
Moje myśli cofały się o dwa tygodnie, kiedy kibice Atlético odwdzięczyli się Sergio Torresowi i mi za bycie częścią zespołu, który zdobył w Sheffield mistrzostwo Europy. Zaproszono nas na spotkanie z Sevillą, a przed rozpoczęciem gry odbyliśmy na Calderón rundę honorową. Działo się to tak niedawno, a wydawało się, że wydarzenia te należały do przeszłości. Mój debiut z pierwszą drużyną był coraz bliższy.
Delegat Atlético, Carlos Peña zaprowadził mnie do pokoju, w którym przygotowywał się inny młody gracz, David Cubillo. „Cubi” zadebiutował w pierwszych miesiącach sezonu. Był znakomitym współlokatorem, kimś kto przeszedł przez wszystkie etapy procesu, który ja wówczas przechodziłem. Choć może wydawać się to dziwne, byłem wolny od nerwów i zrelaksowany. Nie odczuwałem żadnej odpowiedzialności, to należało do kapitana, nie do mnie. Wiedziałem również, że usiądę na ławce rezerwowych. Pomógł mi nawet czas rozpoczęcia meczu: byłem przyzwyczajony do gry w południe. Cudownie było siedzieć pośród wybranych piłkarzy, a mimo tego nie odczuwałem presji. Możecie wierzyć lub nie, ale ostatniej nocy spałem jak zabity. Samo bycie tam było dla mnie nagrodą, więc nie znalazło się miejsce na stres i niepokój, które nie pozwoliłyby mi zasnąć. Niczym się nie martwiłem.
Zająłem miejsce na ławce i po raz pierwszy usłyszałem aplauz na swoją cześć jako piłkarza Atlético. Czułem się jednym z nich, różniłem się tylko strojem. Kolejny atlético z młodzieżówki, kolejne dziecko, jak niegdyś Cubillo, López, Zahíos czy Carlos Aguilera, osiągnęło sukces. Powitanie było dla mnie pozytywne. Fani pokazali mi zielone światło. Po pierwszej połowie utrzymywał się bezbramkowy remis. Na początku drugiej, Cantarero wysłał mnie na rozgrzewkę. W tym czasie Atléti naciskało, ale bez skutku. Minęło 10 minut i trener wezwał mnie do siebie - przyszedł moment do wejścia na boisko. Jednak w chwili, gdy stanąłem gotowy do zmiany, Luque zdobył bramkę na 1-0, a szkoleniowiec zmienił zdanie i ponownie polecił mi biegać wzdłuż linii bocznej.
4
Gdy truchtałem tak wzdłuż południowej trybuny, kibice wciąż celebrowali zdobycie bramki, a jeden czy dwóch miało pretensje do trenera, dlaczego tak długo nie wpuszcza mnie na murawę. Kilka minut później – nie wiem dokładnie ile, dla mnie były to wieki – Cantarero wezwał mnie ponownie. Wtedy nie było już odwrotu. Działo się to naprawdę. Miałem zadebiutować jako piłkarz Atlético.
Poczułem się dziwnie w momencie, w którym uściskałem zdobywcę gola. Rozejrzałem się dookoła i pamiętam, że myślałem o tym, jak wielki jest stadion. Spojrzałem w stronę trybun, na których niegdyś stałem jako kibic. „Jestem w miejscu, w którym zawsze chciałem się znaleźć.”
Nie było jednak czasu na bezcelowe rozmyślania. Wkrótce odkryłem, że tempo i intensywność gry pierwszej drużyny są dużo wyższe od tych, do których byłem przyzwyczajony. Prosiłem o podania, pokazywałem się na pozycjach, jednak koledzy nie dostrzegali mnie. Wreszcie, Juan Gómez przebiegł z piłką osiemnaście metrów i zagrał ją do mnie. To był mój pierwszy kontakt z piłką. Nie włączyłem się za bardzo w mecz, ponieważ byłem mało znany, nawet przez piłkarzy z mojej drużyny. Dwa najwspanialsze momenty nadeszły gdy przetrzymywałem futbolówkę, stojąc tyłem do bramki i wywalczyłem rzut wolny oraz kiedy próbowałem przelobować bramkarza, jednak bez skutku. Atlético zwyciężyło 1-0, ale nigdy nie czułem się częścią tamtego zwycięstwa. Może nie zdawałem sobie wówczas sprawy, że już nigdy nie będę jednym z wielu fanów.
Znalazłem się w składzie na kolejne spotkanie przeciwko Albacete, sześć dni później. Nie było to wielką niespodzianką. Spodziewałem się wyjazdu do La Manchy w środkowej Hiszpanii, ponieważ przeciwko Leganés wielu zawodników otrzymało kartki i część z nich zawieszono. Jednocześnie liczyłem, że będę mógł pojechać na wakacje i nie przejmować się pierwszą drużyną. Czekał nas kolejny mecz o być albo nie być w bitwie o promocję do Primera Division. Od momentu przejęcia zespołu przez Cantarero, Atlético wygrało trzy zremisowało jeden mecz, a do końca sezonu pozostały trzy tygodnie. Ponownie rozpocząłem na ławce rezerwowych, a na boisku zastąpiłem Kiko.
Patrząc z perspektywy czasu, brak możliwości gry z moim idolem jest dla mnie wielkim rozczarowaniem. Nigdy nie postawiłem na boisku stopy w tym samym momencie co on, ani minuty nie mogliśmy występować razem. Mogę przynajmniej powiedzieć, że przez krótki czas dzieliliśmy razem szatnię i byliśmy zawodnikami tej samej drużyny. Pojawiłem się na murawie w 70. minucie i miałem wystarczająco dużo szczęścia, aby zdobyć bramkę przed grupą rojiblancos: trybuny na stadionie im. Carlosa Belmonte w Albacete były wypełnione kibicami Atlético. Dośrodkował Ivan Amaya, a ja wyminąłem obrońców by dojść do piłki. Uderzyłem głową pokonując Valbuenę i trafiając prosto do siatki. 
Zwycięstwo dało nam realną szansę na awans w ciągu następnych dwóch tygodni. Walczyliśmy z Betisem i Teneryfą, dowodzoną przez Rafę Beníteza. W momencie strzelenia gola, zmieniło się dla mnie wszystko. Nagle stałem się gwiazdą. Wszędzie natrafiałem na dziennikarzy i fotoreporterów. Czułem się jak odtwórca pierwszoplanowej roli, dopóki nie wybawił mnie kolega z zespołu, Hernández. Atmosfera w szatni była fantastyczna i Kiko, sprawujący wtedy funkcję kapitana, podszedł do mnie, podając mi opaskę. „Pewnego dnia założysz ją na boisku” powiedział. „Od dziś jesteś uprawniony do noszenia jej poza nim.” Moment ten na zawsze pozostanie w mojej pamięci i będzie powodem do dumy.