7 września 2012

Rozdział XI: Gorzki smak


Wszystko zaczęło się tak dobrze, że scenariusz ten mógłby zostać wykorzystany do najbardziej optymistycznego filmu w Hollywood. Debiut na Calderón, gol i zwycięstwo w Albacete, prawie cała druga połowa ze Sportingiem u siebie… Pozostawała szansa na perfekcyjne zakończenie i promocję do La Liga w ostatnim dniu sezonu 2000/2001.
O dwa miejsca dające awans walczyły trzy drużyny. Problem polegał na tym, że Betis i Teneryfa – prowadzona przez Rafaela Beníteza i z Luisem Garcíą w roli kapitana (obaj trafili potem do Liverpoolu) – miały swój los we własnych rękach. My nie. Wygraliśmy, ale oni również, co skazywało nas na kolejny sezon w Segunda Division. Wszystko przez różnicę bramek. Poprzedniego lata Atlético przeprowadziło kampanię reklamową, mającą na celu podwyższyć morale i zyskać pewność, że fani są z nami mimo spadku. Slogan mówił: „Krótki rok w piekle: Machester United i Milan też tam były”. Niestety, jeden sezon zamienił się w dwa.
Zaledwie od dwudziestu dni byłem profesjonalnym piłkarzem. Wystąpiłem w czterech spotkaniach i zdążyłem już poznać gorzki smak rozczarowania. 
Towarzyszyło mi uczucie kibica, który dopiero co stał się zawodnikiem. Było zbyt wcześnie, by uważać się za jednego z nich, za część zespołu. Miałem świadomość jak trudny był powrót do najwyższej klasy rozgrywkowej, jednak porażka bardzo mnie dotknęła. Podczas pierwszych minut zastanawiałem się czy to potknięcie nie zatrzyma mojego rozwoju w chwilę po tym, jak na dobre się on rozpoczął. Klęskę znosiłem prywatnie i w ciszy. Byłem nowicjuszem, który zamienił szalik na koszulkę z numerem 35, jeansy na spodenki Atlético i trampki na parę korków. Kibic Atlético, przed którym stanęła szansa pomocy swojej drużynie… nie zdołałem jednak wpłynąć na awans.
Większość moich kolegów z bólem serca powróciła do szatni. Ich twarze przypominały obraz rozpaczy. Nie odnieśliśmy jednak porażki. Porażka ma miejsce tylko wówczas, gdy nie robisz wszystkiego, by wygrać. Tamci zawodnicy zostawili serca na boisku w Getafe, gdzie odpłynęły nasze marzenia o promocji.
Przebywanie w szatni wypełnionej zdruzgotanymi piłkarzami, którzy niegdyś osiągnęli tak wiele, przepełniało mnie smutkiem. Jedyne do czego byłem wtedy zdolny, to skierowanie wzroku w posadzkę. Kiko Narváez, Toni Muñoz, Juanma López i Carlos Aguilera spoglądali na siebie, poszukując wsparcia. Juan Gómez z zabandażowaną nogą, zaciskał wargi, by powstrzymać płacz. To była rozpaczliwa scena. Przerażała mnie panująca wtedy cisza. Byliśmy rozdarci. Być może kibice podchodzili do tego inaczej, my jednak, bardziej niż ktokolwiek inny, chcieliśmy znaleźć się na przyjęciu, nie pogrzebie. Dla niektórych starszych graczy, smak porażki był jeszcze gorszy. Po klęsce w walce o awans, ich kolejnym krokiem było opuszczenie klubu tylnymi drzwiami.
Dzień meczu był szalony. Do Getafe udał się ogromny konwój fanów Atlético. Położona o 15 km na południe od Madrytu miejscowość, stała się morzem czerwieni i bieli. Czuliśmy się jak u siebie. Również osoby, którym nie udało się zdobyć biletów, udały się w krótką podróż na południe: tym razem do Leganés, gdzie Teneryfa podejmowała miejscowy klub. W dwóch miastach graniczących ze stolicą kraju, oddalonych od siebie o ok. 5 kilometrów, rozgrywała się walka o promocję. Kibice czekali na niedzielę cały tydzień, napięcie wzrastało z każdą minutą. Gdy nadszedł ten dzień, w powietrzu wyczuwało się nadzieję i ekscytację. Każdy wierzył, że awans jest możliwy. My wygrywaliśmy w Getafe, a kilka kilometrów dalej w Leganés, Teneryfa zaledwie remisowała.
Carlos García Cantarero po raz pierwszy wystawił mnie w wyjściowej jedenastce. W trzech poprzednich spotkaniach, wchodziłem na murawę z ławki rezerwowych. W tamtym meczu miałem występować w ataku razem z Salvą Ballestą, byłym napastnikiem Sevilli, Valencii i Boltonu. Gdy wszystko układało się nadzwyczaj dobrze, dziwny, prawie niemożliwy gol wynikający z nadzwyczajnego błędu bramkarza, wyprowadził Teneryfę na prowadzenie i pozycję 
zapewniającą awans. W momencie, kiedy wiadomość ta dotarła do wszystkich zgromadzonych w Getafe, trybuny pogrążyły się w ciszy. Zamilkły krzyki i śpiewy. Dało się to odczuć na boisku. Wiedzieliśmy. Nikt nie musiał mi mówić, że najprawdopodobniej spędzimy w piekle kolejny rok. Piętnaście dni wcześniej zwyciężyliśmy w Albacete dzięki mojej bramce i na własne oczy widziałem kibiców, świętujących promocję. Potem doświadczyłem przeciwnego uczucia. Po bezwartościowym zwycięstwie pojawił się smutek i ból, przyjęcie zamieniło się w pogrzeb. W szatni jedyne odgłosy wydawane były przez osoby pakujące nasz ekwipunek. Podczas powrotu na Vicente Calderón, cisza była jeszcze bardziej dotkliwa. Nikt nie zamienił słowa.
Opuszczając Calderón, towarzyszył mi aplauz. Około setka fanów przybyła na nasz stadion, by policzyć się z piłkarzami. Przynajmniej część z nich. Ja należałem do wyjątków. Mnie pochwalono, natomiast starszych zawodników spotkały oskarżenia, właściciele usłyszeli, że powinni dawać więcej szans młodzieży. Gdy wchodziłem do samochodu prowadzonego przez mojego ojca, mogłem zobaczyć jak znacznie różniła się sytuacja moja od moich kolegów. Ludzie obrażali ich, w stronę ich samochodów leciały różne przedmioty. Wydawało się, że poczucie bezradności z powodu pozostania w Segunda Division na kolejny sezon, wymknęło się niektórym spod kontroli.
Powrót do Fuenlabrady wydawał się trwać wieczność. Ciszę naruszało tylko radio. Tata wybrał stację, w której nieuchronnie mówiono o futbolu. W domu, udałem się prosto do mojego pokoju. Zamknąłem drzwi i wtedy ogarnął mnie smutek. Starałem się być silnym, jednak spoglądając na zdjęcia wiszące na ścianie, nie mogłem powstrzymać emocji.
Nasz sezon jeszcze się nie skończył, przez co wszystko było trudniejsze. Przed nami były dwa półfinałowe spotkania w ramach rozgrywek o Puchar Króla z Realem Saragossa. Naprawdę nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić, co mówić, gdzie pójść. Zachowywałem się jak każdy inny piłkarz. W oczach pozostałych dostrzec mogłem chęć rewanżu: nie chcieli przepuścić okazji na dotarcie do finału. Dzieliło nas od niego 180 minut i każdy, wychodząc na murawę Calderón podczas pierwszego spotkania, był zdeterminowany. Rozpoczęliśmy w zabójczym tempie, niemal przelatując nad rywalami i stwarzając sobie idealne sytuacje. Grałem od pierwszej minuty i czułem się dobrze: rozpoczęliśmy poprawnie i byłem przekonany, że wygramy. Jednak gdy wszystko układało się zgodnie z planem, część najbardziej radykalnych kibiców na Południowej Trybunie zaczęła rzucać w zawodników śmieciami. Trwało to około 20 minut i arbiter zmuszony był przerwać mecz. Nasz moment przeminął. Zaraz po wznowieniu spotkania, miał miejsce rzut wolny i jeden z naszych graczy ujrzał czerwoną kartkę. Saragossa zamieniła tę sytuację na bramkę. W niecałe dziesięć minut, wszystko wymknęło nam się z rąk. Cantarero zdjął mnie z boiska, chcąc wzmocnić defensywę. Przegraliśmy 0-2.
Podczas rewanżu ponownie znalazłem się w wyjściowym składzie. Cztery minuty po pierwszym gwizdku faulowano mnie w polu karnym, ale sędzia nie zdecydował się wskazać na wapno. Czułem, że w czasie upadku uszkodziłem obojczyk. Swój debiutancki sezon zakończyłem z ręką w temblaku, w szpitalu w Saragossie i w towarzystwie klubowego lekarza, Dr Villalóna. Ostatnie minuty meczu oglądałem z ławki rezerwowych na La Romareda. Obok siedział nasz kapitan Toni, który kontuzję złapał podczas swojego ostatniego spotkania przed zakończeniem kariery. Zwyciężyliśmy 1-0, jednak nie wystarczało to na wejście do finału Pucharu Króla. 
Miałem czas na rozmyślanie o dwóch szalonych miesiącach. Potrzebna była mi przerwa. Musiałem oswoić się z faktem, że nic już nigdy nie będzie takie samo. Zwłaszcza po tym, jak Paulo Futre, dyrektor sportowy, poinformował mnie, iż w najbliższym sezonie dołączę do pierwszego składu. Mniej niż dwadzieścia dni później, ponownie znalazłem się w klubie, tym razem pod wodzą nowego trenera, Luisa Aragonésa. Wierzono, że mający w klubie status legendy jeszcze jako piłkarz szkoleniowiec, pomoże wrócić nam do najwyższej klasy rozgrywkowej. W tym samym czasie ogłoszono, jacy zawodnicy opuszczą Atlético. Toni, López i Kiko, trzej gracze, którzy niegdyś zdobyli w jednym sezonie mistrzostwo i puchar kraju mieli już za sobą ostatni mecz. W rzeczywistości, dla Toniego i Lópeza było to ostatnie spotkanie w karierze, bowiem wkrótce zawiesili buty na kołku. Kiko, mój idol z dzieciństwa, po ośmiu latach opuszczał swój dom. Ten odstrzał weteranów przetrwał tylko Carlos Aguillera, z którym potem dzieliłem obowiązki kapitana.
Wakacje były równie dziwne, jak widok owego tymczasowego temblaku na moim prawym ramieniu. Krótko przed wyjazdem do Galicji, zatrzymałem się w biurach Calderón, by zabrać ze sobą letni program treningowy, zawierający ćwiczenia mające pomóc wzmocnić okolice obojczyka. Również Dr Villalón chciał przyjrzeć się mojemu urazowi. Jeden z pracowników powiadomił mnie, że asystent Luisa Aragonésa znajduje się na stadionie i przygotowuje plan przedsezonowych sesji. Nie znałem Jesúsa Pardesa osobiście, tylko z fotografii. Postanowiłem poszukać go i przedstawić się. Natknąłem się na kilka osób z obsługi obiektu, rozmawiających w jednym z korytarzy. Gdy zbliżyłem się, jeden z nich powiedział: "Witaj Fernando, jak tam twoje ramię?". "Coraz lepiej, dziękuję" odpowiedziałem, "Szukam Jesúsa Pardesa". Ten sam głos odrzekł "Właśnie go znalazłeś".