7 września 2012

Rozdział XII: Adios, Atletico


Dużo mówiło się o majowej nocy 2007 roku, gdy Barcelona pokonała Atletico Madryt 6:0 na stadionie Vincente Calderon i o tym, czy ten wynik miał wpływ na moje odejście.
Odpowiedź brzmi "tak": ta noc była punktem zwrotnym. Próbowałem wyrzucić ją z pamięci. Następnego dnia pojechałem nawet na zaplanowaną wycieczkę z wizytą w szkole w Toledo, 60 km na południe od Madrytu. Nie chciałem złamać obietnicy. Ostatnim razem gdy tam byłem powiedziałem, że wrócę znowu gdy zaliczę 25 występów w hiszpańskiej reprezentacji. Pomimo tego, że byłem otoczony dzieciakami i strasznie zajęty, nie było dobrze: gra z Barceloną nigdy nie dawała mi spokoju. Wciąż chodziło mi to po głowie.
Kiedy doszedłem do pewnych wniosków, powaliło mnie. Rozmyślałem nad meczem i nie mogłem uniknąć poczucia, że Barcelona była ogromnym klubem, a Atletico jeszcze nie. Wciąż pracowali nad przemianami, aby takim klubem być. Wolałbym, żeby role były odwrócone; żeby to Atletico było drużyną wywierającą presję na boisku; żeby gracze Barcelony byli tymi, którzy wlekli się w stronę szatni ze spuszczonymi głowami. Ale to tylko marzenie, rzeczywistość była zupełnie inna. Pytałem samego siebie ile czasu potrzeba, by to stało się możliwe. Ta myśl chodziła mi po głowie i doszedłem do wniosku, że żeby konkurować z Barceloną - tak poważnie, jak równy z równym - potrzebujemy 5-8 lat. 2 lub 3 lata nie byłyby wystarczające, żeby osiągnąć ich poziom. Pomyślałem również, że Atletico musi stworzyć skład bez skupiania się wyłącznie na jednym graczu.
Atmosfera na stadionie tamtej pamiętnej nocy była dziwna. Gdyby Atletico pokonało Barcę, mogliby pomóc Realowi Madryt w walce o zwycięstwo w lidze w 2006/07. Fani byli podzieleni. Jedni chcieli wygranej i nie myśleli o innych drużynach. Pozostali pragnęli porażki, bo to byłby cios dla ich najbardziej znienawidzonych rywali. Kiedy opuściłem Calderon po przegranej dotarło do mnie, że kluby posiadające fanów, którzy wolą potknięcia przeciwnika niż triumf własnego klubu zawsze będą w cieniu sukcesów innych. Gracze byli odpowiedzialni za to, co się stało. Nie udało się pokazać kibicom, że powinni ignorować to, czy wynik pomoże Realowi czy nie. Rezultat 6:0 uświadomił mi, że Atletico jest daleko od tego jak go sobie wyobrażałem.
Cztery tygodnie później zakwalifikowaliśmy się do Pucharu Intertoto. Pomiędzy 20 maja (mecz z Barcą) a 17 lipca (koniec sezonu) otrzymałem telefon od Rafy Beniteza z Liverpoolu, ale jakoś o tym nie myślałem. Po zwycięstwie z Osasuną, Miguel-Angel Gil, właściciel Atletico, zapytał mnie o moją przyszłość gdy czekaliśmy na samolot na lotnisku w Pampelunie. Wiedział o ofercie z Anglii. To nie był dobry czas i miejsce na taką rozmowę, więc umówiliśmy się na stadionie następnego dnia. I tak znalazłem się w biurze właściciela prosząc go o wysłuchanie propozycji Liverpoolu.
Z udziałowcem Atletico zawsze miałem dobre, pełne szacunku relacje. Jako kapitan drużyny dużo rozmawiałem z nim na różne tematy i wspaniale się dogadywaliśmy. Zawsze prosił mnie, żebym kontynuował grę w Atletico - teraz ja prosiłem jego, żeby zawarł umowę z Liverpoolem, która wszystkim przyniesie korzyści. Wyjaśniłem mu, że po długim namyśle czuję, że mój czas w Madrycie już się skończył i najwyższa pora iść dalej. Potrzebowałem nowych wyzwań. Gil powiedział, że rozumie całą sprawę, ale tak po prostu mnie nie odda. Zgodził się negocjować z Benitezem, ale nie chciał niczego ułatwić menedżerowi Liverpoolu. Według niego byłem najbardziej wartościowym nabytkiem jaki miał klub i jego obowiązkiem było wyciągnięcie za mnie jak największej sumy. Poprosiłem go tylko, żeby grał fair.
Po tym co oznajmił mi Gil byłem pewien, że negocjacje potrwają całe lato, ale już 48 godzin później dowiedziałem się, że kluby doszły do porozumienia. Byłem zaskoczony tym, jak szybko dali radę uścisnąć sobie dłonie i postanowiłem wysłać Gilowi smsa z podziękowanie. Wciąż nie byłem jeszcze graczem Liverpoolu, bo nie rozmawiałem z nimi o warunkach kontraktu. Wtedy właśnie do boju ruszyła Margarita Garey, jedna z moich przedstawicieli w Bahia Internacional i ktoś, komu całkowicie ufam. Kilka dni później zawarto 7-letnie porozumienie, które miało uczynić mnie zawodnikiem Liverpoolu do 30 czerwca 2013. Spełniono moje życzenie. Odebrałem telefon, którego kazano mi się spodziewać. To był Benitez. Rozmawiałem z nim wtedy po raz drugi. Powiedział mi, że wszystko zostało już załatwione, również badania lekarskie. Musieliśmy czekać dopóki medycy nie uznali, że wszystko jest ok. Mimo że moi agenci powiedzieli Benitezowi, że wyjechałem na wakacje, prosił mnie o szybki powrót w celu poddania się kontroli. Byłem tysiące kilometrów od domu, nawet gdybym złapał pierwszy możliwy lot, w Madrycie byłbym po 24 godzinach. Tymczasem Benitez chciał mnie widzieć w Liverpoolu następnego ranka. To było niewykonalne - zdobycie biletów powrotnych zajęło mi kilka dni. Byłem coraz bardziej podekscytowany i zniecierpliwiony. Oczekiwania rosły. Ale wciąż nie miałem pojęcia co mnie czeka.
Moja kostka nie była w dobrym stanie. Przez ostatnie dwa mecze sezonowe z Celtą i Osasuną męczyłem się z kontuzją po skręceniu złapanym na treningu reprezentacji. Przez wakacje nie miałem zbytnio czasu zająć się właściwą rehabilitacją. Gdy ujrzałem Marka Wallera, lekarza Liverpoolu, oraz wyraz jego twarzy, byłem nerwowy. Pierwsza część badania odbyła się w jednym z apartamentów, w którym mnie zakwaterowano. Nie mówiłem po angielsku, medyk nie rozumiał hiszpańskiego, ale udało mi się powiedzieć mu o moich dolegliwościach. Jego mina wyrażała zbyt wiele. Kazał mi przenieść ciężar ciała na uszkodzoną nogę. Nie mogłem stać! W ciągu pół godziny byłem już w drodze do szpitala na prześwietlenie.
Liverpool widziałem tylko przez okno samochodu. Samolot wylądował na prywatnym lotnisku, więc nie widziałem żadnych fanów. Ponieważ wszystko zależało teraz od badań, oba kluby postanowiły zachować poufność. Nie żeby to robiło jakąś różnicę - media już dawno spekulowały o moim odejściu z Atletico. W Anglii nie rozmawiałem z dziennikarzami. W Liverpoolu proszono mnie nawet o jedzenie posiłków w moim apartamencie zamiast wychodzić na miasto. Stamtąd skierowałem się do centrum medycznego, gdzie mnie oczekiwano. Benitez znów zadzwonił. 'Co się dzieje z twoją kostką?' - pytał. - 'Martwi mnie to, co mówią lekarze'. Wyjaśniłem o co chodzi i powiedziałem, że dr Waller chciał zrobić kilka testów by sprawdzić, czy więzadło jest uszkodzone. Po dwóch godzinach badań pokiwał głową. Jorge Lero, tłumacz, wyjaśnił: 'Będziesz musiał przejść przez długi okres rehabilitacji z fizjoterapeutą'. Jego uśmiech zmniejszył moje trwające kilka godzin napięcie.
W Liverpoolu powiedziani mi, że miałem zostać przedstawiony mediom jeszcze przed pożegnaniem z Atletico. Planem (zaakceptowanym zresztą przez Beniteza) była moja prezentacja we wtorek 3 lipca. Ale najpierw chciałem się upewnić, że wszystko jest w porządku. Zadzwoniłem do Rafy. 'Dowiedziałem się, że chcecie mojej wczesnej prezentacji' - powiedziałem. 'Tak' - odpowiedział - 'od dziś jesteś graczem Liverpoolu'.  ' Jasne, ale najpierw chciałbym pożegnać się z fanami Atletico' - kontynuowałem. - 'To dla mnie duży i trudny krok. Muszę się pożegnać. Byłem tam całe życie, zawsze wspaniale mnie traktowano; zasługują na to. Okażę im wdzięczność zanim odejdę. Nie założę koszulki innego klubu bez wytłumaczenia im powodu mojej decyzji.' Rafa zrozumiał. Tej samej nocy polecieliśmy do Madrytu; podano ogłoszenie: o 10 rano miała się odbyć konferencja prasowa na stadionie Vincente Calderon, żebym mógł pożegnać Atletico; następnego dnia o 15 kolejna, tym razem na Anfield - by powitać Liverpool.
Wtedy troszkę zacząłem czuć się jak ich piłkarz. Transfer odbył się jawnie, dostałem miłe wiadomości od Gerrarda i Carraghera, a mój telefon nie przestawał dzwonić. Ludzie życzyli mi szczęścia.
Spożyłem posiłek z rodziną i dobrze spałem. Nie wiedziałem, co czeka mnie jutro i co przyniesie moja przyszłość. Noc szybko minęła i o 9:30 odwiedziłem Calderon. Wtedy dotarło do mnie, co oznacza zrobiony przeze mnie krok. Na parkingu widziałem twarze krewnych i przyjaciół. Szedłem w stronę biur mijając ludzi, których znałem od dziecka. Alberto, Charo, Brinas, Santi... ich oczy wyrażały smutek, ale i wdzięczność. Te uczucia naprawdę mnie poruszyły. To bolało. Każde spojrzenie przynosiło wspomnienia; każda sekunda przypominała uderzenie młotem, które mówiło mi: zostawiasz to wszystko za sobą. Fani czekali przy wejściu do stadionu - nie mogłem się już wycofać.
Podczas konferencji prasowej spoglądałem na moją rodzinę, wspierających mnie przyjaciół oraz pracowników klubu, którzy przez tyle lat dzielili ze mną tą podróż. Ludzi, którzy czekali, żeby się ze mną pożegnać. Próbowałem utrzymać w sobie moje uczucia, ale było niesamowicie ciężko. Chciałem, żeby konferencja skończyła się tak szybko jak to możliwe. Zadawano mi mnóstwo pytań o powody mojego odejścia, wątpiono w moje słowa, ale powiedziałem całą prawdę. Szanowałem tych, którzy to rozumieli i tych, którzy nie byli w stanie. Też kiedyś byłem fanem; pamiętam jak źle zniosłem wyjazd Christiana Vieriego, naszego najlepszego strzelca w 1990. Kiedy wrócił do Włoch myślałem, że świat się skończył. Dlatego rozumiałem uczucia tych, którym nie spodobała się moja decyzja i tych, którzy mnie w niej wspierali. Kiedy konferencja się skończyła, widziałem smutek w ich oczach; patrzyli na mnie próbując powstrzymać łzy. Było trudniej niż mogłem sobie wyobrazić.
Zawsze podziwiałem piłkarzy, którzy całą swoją karierę spędzali w jednym klubie. Tacy gracze jak Gerrard, Raul i Totti są tego dobrym przykładem. Takie było też moje marzenie. Po 12 latach w Atletico moim życzeniem było zakończyć karierę właśnie tam. Nawet gdy czasem rozważałem odejście, pomysł ten wydawał się mało prawdopodobny i odległy. Nigdy do niego nie wracałem. Zawsze chciałem zostać w Atletico, to miejsce było jak dom. Ale kiedy analizowałem swoją karierę, nie dało się nie stwierdzić, że już czas odejść. Czas pokazał, że to była dobra decyzja: Atletico się poprawiło i ja też. Inni gracze będą gwiazdami i osiągną szczyty, których ja nie osiągnąłem. Cieszę się, że fani rozumieją moje zdanie. Ludzie mówią mi, że na stadionie widzi się mnóstwo koszulek Liverpoolu z moim nazwiskiem. Między kibicami Atletico i The Reds nawiązał się nawet pewien pakt, coś w rodzaju braterstwa. Mecz Ligi Mistrzów w 2008 pomiędzy tymi klubami (który opuściłem z powodu kontuzji) pomógł ten pakt umocnić. Urodziłem się, wychowałem i trenowałem w Madrycie; wylądowałem w Liverpoolu. Te dwa kluby zawsze będą szły ramię w ramię w moim sercu.